wtorek, 29 lipca 2014

Spiralne foccacia z pomidorowo-paprykową lutenicą i nie tylko

Dzisiaj po raz drugi w historii wychodzę do Was z propozycją smakołyku na wytrawnie. Zaczęłam od klasycznego, francuskiego ratatouille, a teraz przyszedł czas na bardziej południowe klimaty - niesamowite zmieszanie kuchni włoskiej z dodatkiem akcentów bałkańskich. 
Foccacio to pyszne, aromatyczne ciasto drożdżowe, które można konsumować na miliony sposobów i w miliardach kompozycji - jako placek, bułeczkę, chlebek, a nawet jako bazę do pizzy. Dzisiaj proponuję przyrządzić je w formie spiralnych bułeczek - idealnej przekąski czy przystawki, zarówno na mniej oraz na bardziej wystawnym przyjęciu ;)
Opowieść o lutenicy jest natomiast nieco bardziej złożona...


Praca. Czy mogłabym wyobrazić sobie lepszą pracę niż spędzanie czasu w otoczeniu przepysznego jedzenia i, co lepsze, własnoręcznym wypiekaniu go? Byłoby ciężko. A właśnie w taki sposób od paru miesięcy radośnie sobie dorabiam. Oprócz satysfakcji praca ta dostarcza również wielu nowych smakowych doznań i jednym z nich jest właśnie lutenica - bałkański krem pomidorowo-paprykowy, niesamowicie aromatyczny, moja miłość od pierwszego spróbowania.
W oryginalnej recepturze oprócz papryki i pomidorów lutenica zawiera również marchewkę i bakłażany. Ja proponuję Wam wersję trochę uproszczoną (z pewnym magicznym dodatkiem), choć nakłaniam też do wypróbowania tej bogatszej.
Foccacia mają jednak to do siebie, że smakują wybornie z przeróżnymi nadzieniami. Dlatego poniżej prezentuję Wam jeszcze kilka innych propozycji, mniej pracochłonnych niż lutenica, a również pysznych.


Składniki na foccacia (na ok. 12 bułeczek):
30 g świeżych drożdży lub 14 g drożdży instant
325 ml letniej wody
1 szczypta cukru
500 g mąki
3 łyżki oliwy
1 łyżeczka soli
1 garść suszonej bazyli / oregano / ziół prowansalskich

Składniki na lutenicę:
1 słoiczek (200 g) koncentratu pomidorowego
2 pomidory
2 papryki czerwone
1 mała cebula
4 ząbki czosnku
2 łyżeczki słodkiej suszonej papryki
1 płaska łyżeczka ostrej suszonej papryki
pieprz, sól do smaku
4 łyżki serka topionego gouda (ów magiczny dodatek, ew. można pominąć)

Alternatywne nadzienia (kilka moich propozycji, Wy możecie spróbować dowolnie eksperymentować):
majonez + jogurt grecki + curry + blue cheese
pesto + feta
podsmażony szpinak + czosnek + suszone pomidory

Wykonanie foccacio:
1. Zaczyn: drożdże (obojętnie czy świeże czy instant) wymieszaj z cukrem i 180 ml wody, aż do ich rozpuszczenia. Przykryj i odstaw w ciepłe miejsce na 15 min, do spienienia.
2. W dużej misce wymieszaj mąkę, sól, przyprawy. Dodaj zaczyn drożdżowy, oliwę oraz tyle wody, aby powstało jednolite, pulchne ciasto. Wyrabiaj rękoma ok. 8-10 minut, aż ciasto zacznie odklejać się od palców.
3. Wyrobione ciasto uformuj w kulę, umieść w misce wysmarowanej oliwą lub olejem, przykryj i odstaw w ciepłe miejsce na półtorej godziny. Ciasto powinno wówczas podwoić swoją objętość. W tym czasie możesz zacząć przygotować lutenicę.
4. Po upływie tego czasu delikatnie przenieś ciasto na stolnicę obsypaną mąką i rozwałkuj je na prostokąt o wymiarach ok. 40x30 cm. Przykryj ściereczką i odstaw na 20 minut.
5. Po upływie tego czasu wysmaruj ciasto przygotowanym wcześniej nadzieniem, zostawiając ok. 2 cm  marginesu przy brzegach.
6. Ciasto zwiń jak roladę, nadaj mu piękny kształt pulchnego walca i krój na plastry o grubości ok. 4 cm.
7. Pokrojone plastry przełóż na blachy wyłożone papierem do pieczenia, zostawiając odpowiednie odstępy.
8. Plastry lekko rozpłaszcz palcami i posmaruj z wierzchu oliwą, olejem lub białkiem. Możesz je dodatkowo posypać nasionami, np. sezamem.
9. Tak przygotowane bułeczki przykryj i odstaw na pół godziny.
10. Po upływie tego czasu włóż bułeczki do piekarnika nagrzanego do 200 stopni i piecz ok. 20 minut.

Wykonanie lutenicy:
1. Papryki wydrąż z ich wewnętrznych części i pokrój w drobną kosteczkę. Wysyp je na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia i piecz w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez pół godziny.
2. Pomidory wrzuć na minutę do miski z wrzątkiem, a następnie obierz ze skórki.
3. Pokryj pomidory w kosteczkę.
4. W rondelku rozgrzej 2 łyżki oliwy, a następnie wrzuć do niego pomidory oraz przecier. Duś je na małym ogniu przez 20 minut pod przykryciem, co jakiś czas mieszając.
5. Cebulę pokrój na małe kawałeczki, czosnek przetrzyj przez praskę i dodaj oba do pomidorów.
6. Podpieczoną paprykę zmiksuj blenderem na w miarę gładką masę. Dodaj do pomidorów. Podsmażaj ok. 10 minut.
7. Dopraw przyprawami oraz dodaj serek topiony i trzymaj na ogniu jeszcze przez kilkanaście minut, co chwila mieszając, aż uzyskasz piękną, dość gęstą konsystencję.
8. Gotową lutenicę przełóż do słoiczka i przechowuj w lodówce.


Smacznego!

sobota, 19 lipca 2014

Tarta truskawkowa

Pamiętam, że w zeszłym roku też długo czekałam z wyborem i publikacją przepisu na ciasto super-truskawkowe, ciasto, które z godnością zamknie sezon na ten cudowny owoc. I tak ostatnio padło na to delikatne, mrożone ciacho. W tym natomiast postawiłam na prawdziwy klasyk. Tarta wypełniona puszystym, pięknie ściętym kremem truskawkowym i udekorowana tymiż owocami - pyszne, idealnie wyważone ciasto, do którego wracam już nie po raz pierwszy. I zawsze wychodzi idealne :)


Składniki na kruchy spód:
250 g mąki pszennej
150 g masła, schłodzonego i pokrojonego w kostki
1/4 łyżeczki soli
30 g cukru
jajko
2-5 łyżek lodowatej wody

Składniki na nadzienie:
400 g truskawek + 50 g do dekoracji
2 łyżki gorącej wody
3 łyżeczki żelatyny
3 jajka
2 żółtka
70 g cukru
łyżeczka olejku waniliowego
250 ml śmietanki kremówki

Wykonanie spodu:
1. Wszystkie składniki zagnieć razem na jednolite ciasto, dodając tyle wody, aby miało dobrą, spójną lecz niezbyt lepiącą konsystencję (ja wykonuję to w malakserze).
2. Z ciasta uformuj placek, owiń go folią i wstaw do lodówki na min. pół godziny.
3. Schłodzonym ciastem wyłóż dno formy na tartę wysmarowanej masłem, nakłuj widelcem.
4. Piecz przez 5 minut w 200 stopniach, a następnie kolejne 15 minut w 190 stopniach.

Wykonanie nadzienia:
1. 400 g truskawek utrzyj w malakserze (lub przy użyciu blendera) na gładką masę. 
2. Masę truskawkową przetrzyj do rondelka przez sitko o drobnych oczkach, pomagając sobie łyżką.
3. Podgrzej, nie doprowadzając do wrzenia, i odstaw do przestudzenia.
4. Żelatynę rozpuść we wrzącej wodzie.
5. Cukier, jajka, żółtka i olejek waniliowy utrzyj mikserem na najwyższych obrotach na gładką, jasną masę.
6. Do masy jajecznej stopniowo wprowadzaj truskawki, cały czas miksując.
7. Masę przełóż do garnka i gotuj, póki trochę nie zgęstnieje.
8. Zdejmij z ognia. Kilka łyżek masy wprowadź do kubeczka z rozpuszczoną żelatyną (jeśli stężała, rozpuść ją ponownie w kąpieli wodnej), intensywnie mieszając. 
9. Całość żelatyny wlej do garnuszka i dokładnie wymieszaj trzepaczką, aby nie powstały grudki.
10. Gotową masę przetrzyj przez sitko i wstaw do lodówki na pół godziny. Co jakiś czas przemieszaj.
12. Śmietankę ubij na sztywno, a następnie połącz ją delikatnie, mieszając łyżką, ze schłodzoną masą truskawkową.
13. Gotowe nadzienie przełóż na wystudzony kruchy spód i wstaw do lodówki na 2 godziny.
14. Pozostałe truskawki pokrój na paseczki i udekoruj nimi gotową tartę.


Smacznego!

czwartek, 17 lipca 2014

Kulinarne podróże: Amsterdam i Bruksela

Trzeci już raz z takim samym zaangażowaniem i radością co wcześniej zabieram się do zaprezentowania Wam moich najszczerszych wyznań z nowej kulinarnej podróży. Te wakacje (najdłuższe w życiu, więc z założenia skazane na bycie najlepszymi) rozpoczęłam od odwiedzenia takich zakątków świata, które raczej nie słyną z kuchni i potraw tak przebojowych jak austriackie sznycle czy francuskie ślimaki. Szybko jednak przekonałam się, że nawet mimo braku jakiejś niesamowitej, legendarnej wręcz otoczki wokół narodowej gastronomii, reguła, że każdy kraj charakteryzują zupełnie inne nawyki jedzeniowe jest cały czas żywa i nie do podważenia.
Najpierw zjawiliśmy się więc w Amsterdamie. Ciężkie wieczory leczyliśmy aktywnymi porankami, oczy cieszyliśmy wszędobylskimi pokrzywionymi kamieniczkami, a podniebienie koiliśmy rozmaitymi lokalnymi przysmakami. I zdecydowanie trzy dni to za mało, aby wszystkiego spróbować. W związku z tym postanowiłam, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest po prostu tam wrócić.
A w międzyczasie teleportowaliśmy się do Brukseli. Czasu jeszcze mniej, a do zobaczenia chyba jeszcze więcej. Do spróbowania też sporo. I o ile w Amsterdamie nacisk kładziony jest bardziej na przekąski, o tyle w Brukseli kuszą daniami obiadowymi, na które już w ogóle nie było wolnej chwili. A tym bardziej pieniędzy.
Podsumowując, dzielę się z Wami pierwszą dawką wrażeń z tych miast niepowtarzalnych w swoim charakterze. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się spełnić małe marzenia o powrocie w tamte strony i przybędę do Was z drugą porcją. Bo tak naprawdę o każdym z tych miejsc powinnam napisać osobne wpisy, gdyż różnią się i to dość znacząco. Bruksela to mozaika co najmniej kilkunastu miast z różnych stron świata, z których każde wyraźnie zaznacza swoją odrębność. Amsterdam natomiast żyje swoim własnym, unikatowym życiem wśród krętych kanałów, uliczek i myśli.
Mogłabym tak jeszcze pisać i pisać godzinami, ale trzeba już przejść do kwintesencji, więc powiedzmy, że to tyle słowem wstępu. Teraz czas na łasuchowanie.


Zacznijmy więc od tego, że, tak jak już wspomniałam, Amsterdam to miasto łatwodostępnych przekąsek. W związku z tym nie musimy wcale przebierać w wystawnych restauracjach, aby zjeść to, co zjeść tam się powinno. Wystarczy zaglądnąć do kilku ulicznych budek, a zdecydowanie najlepiej udać się do rajskiego miejsca dla wszystkich zakupoholików (nie tylko tych jedzeniowych) jakim jest targ. My odwiedziliśmy ten przy Albert Cuypmarkt i mnie osobiście on zachwycił.


Jak przystało na miasto portowe, Amsterdam to miejsce, w którym mnóstwo przysmaków z dna morza. I to pod wszelkimi możliwymi postaciami. Można, tak jak na zdjęciu powyżej, wybrać z bogatej oferty coś surowego i upichcić samemu w domowym zaciszu albo...



...albo zadowolić się gotową przekąską. I tutaj również jest w czym wybierać. Wchodząc do takiego rybnego fastfooda, spotykamy się z ofertą, której nie uświadczymy chyba nigdzie indziej, a z pewnością nie w Polsce. Zdecydowanym faworytem są smażone paluszki rybne, które możemy zamówić nawet w formie hamburgera. Kusząco prezentują się też broodje, czyli chrupiące bułeczki z kawałkiem ryby. My poszliśmy jednak w kalmary z sosem śmietanowym - nie mylcie z łudząco podobnymi smażonymi cebulkami!
Cenowo 2-6 euro.


Mój ulubiony kulinarny podróżnik Anthony Bourdain, podczas swojej amsterdamskiej podróży pochłonął śledzia w taki sposób, że nie potrafiłabym wrócić do domu bez skosztowania tego przysmaku. I szczerze mówiąc, w związku z tym musiałam się dość dużo nachodzić, aby do domu móc powrócić. Mimo że taki surowy śledź jest ponoć kultową przekąską Amsterdamczyków, to odnalezienie punktu serwującego ją właśnie w ten sposób okazuje się nie lada wyzwaniem. Najlepiej zakupić śledzia właśnie na targu. Kiedy już go nabędziecie, to koniecznie zjedzcie go w tradycyjny sposób, wtedy jest znacnzie więcej zabawy, a ona jest najprzyjemniejszą częścią konsumpcji. Śledź sam w sobie jest bardzo obślizgły i sprawia, że zarówno zapach jak i posmak ryby zawładnia całą Twoją osobą. Trochę pokraczniej, niż zrobił to Anthony, technikę spożycia prezentujemy tutaj.
Taka przyjemność kosztowała nas 3 euro, po poszukiwaniach i rozpytywaniach znaleziona ostatecznie w okolicach Chinatown (choć tak jak wcześniej pisałam znacznie prościej spożyć po prostu na Albert Cuypmarkt).



Po średnio udanym eksperymencie ze śledziem, przechodzę do jednej z najpyszniejszych rzeczy, jakimi można bezkarnie zajadać się w całej Holandii - do serów. Kocham sery pod każdą postacią i niemalże w każdym wydaniu. Stąd wszędobylskie sklepy oferujące ich nieziemsko bogatą ofertę, a także darmową degustację były dla mnie rajem. I nawet ich charakterystyczny zapach (czyt. smród), który uderzał w nas z siłą rażącą, nie był w stanie powstrzymać mnie przed wróceniem do domu z czterema wielkimi kawałami różnych serów, z których każdy był wyśmienity.
Zdecydowanie najbardziej kultowym (i skłaniam się ku temu, że również najlepszym) jest widoczny na drugim zdjęciu Old Amsterdam. Pan Sprzedawca polecił nam oprócz tego ser kozi, który (mimo obiekcji niektórych) również zwalał z nóg. Natomiast z serów, które należy unikać wymienił te małe, okrągłe i kolorowe pakowane w paczuszki po trzy. Ponoć jakość parszywa.
Ceny są bardzo zróżnicowane. Optymalnie za około półkilowy kawałek zapłacimy 5-6 euro, ale czasem zdarzają się prawdziwe okazje - po 3, 2, a nawet 1 euro za wybrane rodzaje.


Ponownie ser, ale tym razem zawierający w sobie jeszcze jeden składnik, z którego Holandia słynie na całym świecie. Zresztą dodawany jest on nie tylko do serów, ale i do ciast (o tym później), ciasteczek, a nawet żelek. I pewnie do wielu różnych innych rzeczy, które jakoś nie wpadły w zasięg mojego wzroku. Prosty wniosek - legalizacja dostarcza nowego, dodatkowego składniku do kuchni narodowej.


W moim życiu kilka razy miałam do czynienia z abstrakcją, a hamburgery z automatu zdecydowanie zajmują jedną z najwyższych pozycji na liście tych wszystkich dziwadeł. Nie miałam odwagi spróbować tego przysmaku, więc nie podzielę się z Wami subiektywną opinią. Mogę natomiast obiektywnie powiedzieć, że bary wyposażone w te maszyny cieszyły się dość wysoką częstotliwością występowania oraz popularnością wśród zgłodniałych. Amsterdam to jednak miasto przygotowane na nagłe ataki gastropożądania.


Kolejnym, jeszcze częściej występującym miejscem zaspokajającym napady głodu są bary oferujące przekąski zarówno słone jak i słodkie. Możemy tam zjeść tradycyjne ciastko z bitą śmietaną i gofra, a także pizzę czy hot doga oblanego serem i ewentualnie uzupełnionego rozmaitymi dodatkami. Ja skusiłam się na tego ostatniego i byłby naprawdę dobry, gdyby nie zimna parówka. Dobra rada na przyszłość: zawsze proście o porządne podgrzanie Waszego jedzenia. 
Ceny za takie smakołyki wahają się w granicach 4-6 euro. Jeśli znajdziecie hot doga za 4,50, to nie szukajcie już tańszego - dobra rada na przyszłość numer dwa, taka od serca.


Wszyscy znamy klasyczne amerykańskie naleśniki, pulchne i słodziutkie, ale czy jedliście je kiedyś w tak miniaturowej formie? W Amsterdamie jest to klasyczna słodka przekąska o wdzięcznej nazwie poffertjes. W smaku oczywiście nie różnią się niczym od tych amerykańskich, ale ich urok uwodzi. Najlepsze w połączeniu ze stopionym masłem, choć w ofercie jest również syrop klonowy i Grand Marnier - likier pomarańczowy.
Cena za kilkanaście sztuk oscyluje w granicach 2-4 euro. Kupując je na targu, możemy obserwować proces ich powstawania, który też mnie wzruszył.


Te słodkie wafle przełożone syropowym nadzieniem znane mi były pod polską nazwą "tofinki". Kiedyś byłam ich namiętną fanką, ale ich holenderskie odpowiedniki pobiły starą miłość na głowę. Są po prostu doskonałe. Do wyboru w wersji mini i maxi (maxi widoczna na zdjęciu).
Najlepiej zakupić je w supermarkecie (polecam te w niebiesko-białych opakowaniach), wtedy będą nas kosztowały koło 2-3 euro za opakowanie. 


Podobno najbardziej przebojowym ciastem w Amsterdamie jest szarlotka. Dowiedziałam się nawet, gdzie podają najlepszą (ponoć w kawiarni o nazwie Winkel 43). Ale, co za ból, nie udało się nam tam dotrzeć (czas leci zbyt szybko). Znaleźliśmy się natomiast w miejscu o niesamowitym klimacie. Nazywa się Pllek (foteczka hipsterskiej fasady) i mieści się w północnej, industrialnej części Amsterdamu, do której dotrzeć można promem (darmowym!). Zdecydowanie polecam, można tam zjeść fajny obiad, przegryźć coś albo wypić piwo, ale... nie można dostać szarlotki. Na otarcie łez kupiłyśmy ciasto marchewkowe. Co dziwne, okazało się zupełnie innym niż to, do którego przywykłam. W środku było jakby zakalcowate. Zgadzał się tylko lukier z serka kremowego. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że mi nie smakowało, ale przyznam, że tradycyjny carrot cake Agatki smakuje mi znacznie bardziej.
Cenowo tak, jak to w miejscach dla bogatej hipsteriady bywa - kilkanaście euro za danie obiadowe, 5/6 za deser, 2,50 za najtańsze piwo.


Szarlotka szarlotką, ale Amsterdam zdecydowanie słynie jeszcze z jednego ciasta - znanego jako space cake i dostępnego jedynie w coffeshopach. I to nie we wszystkich. Etykietka z opakowania głosi, że efekt odczuwalny po około półtorej godziny, ale według relacji efektu brak. Nadaje się natomiast jako dobre rozpoczęcie dnia, ze szklanką mleka w duecie. Nie piszę tego jednak na podstawie własnych doświadczeń, więc nie biorę odpowiedzialności :p
Przyjemność taka kosztuje nas 5 euro. Może to być klasyczne brownie, ale możemy też wybrać kawałek o smaku waniliowym.
(przepraszam za takie zdjęcie, ale widać ktoś nie mógł się powstrzymać przed pożarciem)


Czy kiedykolwiek pomyśleliście o połączeniu bekonu i syropu klonowego? Podobno to duet kultowy, ale ja w życiu o nim nie słyszałam i z pewnością w życiu bym sama go nie wymyśliła. Podróże jednak kształcą i okazało się, że to całkiem dobry miks. Jest to jedna z kompozycji naleśnikowych. Naleśniki to bowiem kolejne kultowe danie amsterdamskie. Są wielkie, a w ich cieście zatopione zostają przeróżne dodatki - słone, słodkie albo słono-słodkie.
Nam została polecona naleśnikarnia The Pancake Bakery, gdzie w zależności od wybranych dodatków za naleśnika zapłacimy od 8 do 12 euro.


Najlepszym łącznikiem między kuchnią w Amsterdamie i w Brukseli jest, jak mi się wydaje, kuchnia orientalna - blisko- i dalekowschodnia. W obu tych miastach imigrantów nie brakuje, a każdy z nich przywozi ze sobą własne tradycje kulinarne. I stąd mówi się, że w Amsterdamie zjecie lepsze danie tajskie czy indonezyjskie niż w samej ich ojczyźnie. W Brukseli natomiast możemy odwiedzić dzielnicę arabską, w której roi się od ichniejszych restauracji, a zapach miętowej herbaty nieustannie wisi w powietrzu. 
W Amsterdamie skosztowaliśmy typowego woka, a więc mieszanki smażonego ryżu lub nudli z dodatkiem warzyw i mięsa podawanej w kartonowych opakowaniach (5 euro). W Chinatown oferują dania nieco bardziej wystawne i urozmaicone (7-20 euro). W Brukseli natomiast nasz przemiły nowy przyjaciel Ahmed ugościł nas wielką porcją tradycyjnego tunezyjskiego kuskusu z duszonymi warzywami i smażonym mięsem (0 euro <3). Ten posiłek z tadżina starczył nam na kolację i obiad - opłacalnie. Dziękujemy ci, Ahmed, raz jeszcze!


Biorąc pod uwagę niesłabnący ostatnimi czasy hajp, nie ma już chyba osoby, która nie słyszałaby o frytkach belgijskich. Od tych tradycyjnych różnią się tym, że są znacznie grubsze i podawane z dużą ilością sosu. Tradycyjnie wcina się je z majonezem, ale do wyboru są też inne propozycje - sos andaluzyjski, smurajski (ostry!), bazyliowy, duński (z curry - polecam) i wiele innych.
Porcja kosztuje około 2-3 euro.


"Brukselskie gofry" również wydają mi się określeniem dość kultowym. I zdecydowanie zasługują na ten kult. Z jedną maluczką uwagą. Otóż o dziwo przez to, co określa się mianem gofra brukselskiego, w Belgii rozumie się gofr wyglądający zupełnie jak ten nasz najzwyklejszy polski prostokąt (ponoć z mniejszym dodatkiem cukru). Natomiast to bezkształtne cudo widoczne na zdjęciu powyżej nazywany jest po prostu wafelem. I jest niesamowity. Słodziutki, na wierzchu chrupiący, a wewnątrz rozpływający się w ustach. W różnorakich kompozycjach, można nawet zażyczyć sobie kanapkę gofrowo-lodową.
Wafel bez dodatków kosztuje 1 euro. Wszystkie dodatkowe łakocie to koszt kilkudziesięciu centów za jeden. Popularne również w Amsterdamie.


I na koniec chyba najsłynniejsza łakoć z tamtych stron - belgijska czekolada. Sklepy, które specjalizują się w jej oferowaniu, są niesamowite. Wyglądają jak fantazyjne miejsca rodem z baśni. Jest tam mnóstwo przeróżnie skomponowanych słodyczy, również takich, które nie zawierają czekolady. Ale, wyznam szczerze, jeśli chodzi o walory smakowe - nic szczególnie powalającego. Zdecydowanie bardziej urzekł nas krem czekoladowy (typu Nutelli, ale bez dodatku orzechów) z... Carrefoura. Idealna, bardzo gęsta konsystencja, ciemnobrązowa barwa i smak prawdziwie czekoladowy. W polskiej ofercie niestety niedostępny.
Ceny są bardzo zróżnicowane, ale tradycyjną tabliczkę czekolady z różnorakimi (bakalie, pianki, makaroniki, trufle...) dodatkami możecie kupić już za mniej niż 3 euro.


Uf, jak na razie to zdecydowanie najdłuższa kulinarna podróż. Tradycyjnie mam nadzieję, że Wam się podobało i ze smakiem przebrnęliście przez moje zwierzenia. A jeżeli przy tym udało mi się zachęcić Was do odwiedzenia krajów Beneluxu, albo chociaż skosztowania ich przysmaków - to już w ogóle sukces pełen.
Wpis dedykuję oczywiście kompanom mojej podróży, którzy uwielbiają jedzenie i nowe doznania smakowe chyba tak samo jak ja (albo lubią mnie tak bardzo, że znosili wszystkie moje tozjeść-tamiść). Zabawa z Wami była przednia.

piątek, 11 lipca 2014

Ciasto bogacza z cookie dough

Są takie momenty w życiu, które zasługują na to, żeby je uczcić i to w sposób spektakularny. I to bez zważania na kończącą się fortunę ani nawet dietę. Takim momentem niewątpliwie jest uzyskanie informacji, że dwa ciężkie lata wyjęte z życia odpłacają się pięcioma kolejnymi. Architekturo, witaj.
Tak więc uznałam, że najbardziej adekwatnym ciastem na taką okazję będzie popularne ciasto milionera, którego bogactwo budziło we mnie dreszcze od dawna. Ostatecznie stanęło jednak na tym, że ciastem milionera jedynie się inspirowałam, modyfikując go w siwowy sposób. A czy może być coś bardziej siwowego od cookie dough? ;)
No więc podsumowując, powstało ciasto, które składa się z czterech warstw przyjemności absolutnej:
ciasto kruche 
cookie dough
karmel
czekolada
Dwie pierwsze warstwy stanowią niewątpliwą bazę, półpłynny solony karmel dodaje słodyczy przełamanej domieszką soli, a warstwa czekolady zamyka całość kompozycji. 


Przy okazji udało mi się opracować patent na cudowny karmel. Nie wymaga stosowania żadnych szalonych składników, które rzadko bywają w mojej kuchni (typu mleko skondensowane czy śmietana) ani gotowania godzinami. Wystarczy cukier, mleko, odrobina masła oraz soli i maksymalnie 20 minut czasu. I dużo silnej woli, żeby nie wyjeść go całego na raz.
Nie miałam pojęcia, jak je nazwać. Biorąc jednak pod uwagę jego pierwowzór oraz nieskąpą kaloryczność określiłam je mianem "ciasta bogacza". Tak więc wszystkim wilkom z Wall Street i innym rekinom biznesu życzę najsmaczniejszego!


Składniki na kruchy spód (na formę ok. 30x20 cm, lub o średnicy ok. 20 cm):
120 g masła
200 g mąki
20 g cukru
jajko
2-4 łyżki zimnej wody

Składniki na cookie dough:
120 g masła
1/3 szklanki brązowego cukru (lub zwykłego)
1/3 szklanki mąki
1/2 szklanki mleka w proszku (ewentualnie można zastąpić mąką)
3 łyżki mleka
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
pół tabliczki czekolady (gorzkiej lub mlecznej a nawet może być nadziana), posiekanej

Składniki na solony karmel:
400 g cukru
2/3 szklanki mleka
70 g masła
łyżeczka soli

Składniki na polewę czekoladową:
tabliczka czekolady
1/3-1/2 szklanki gorącego  mleka

Wykonanie kruchego spodu:
1. Masło zagnieć z mąką i cukrem (można to wykonać w malakserze).
2. Dodaj jajko, zagnieć i dodaj tyle wody, aby uzyskać odpowiednią konsystencję.
3. Ciasto przełóż do lodówki na minimum pół godziny.
4. Schłodzone ciasto wyłóż na dno formy wyłożonej papierem do pieczenia i piecz w 180 stopniach przez ok. 20 minut.
5. Upieczone ciasto odstaw do całkowitego przestudzenia.

Wykonanie cookie dough:
1. Utrzyj masło z cukrami na puszystą masę.
2. Dodaj mleko i ekstrakt waniliowy.
3. Stopniowo wprowadzaj mąkę i mleko w proszku, miksując na najniższych obrotach.
4. Wsyp czekoladę i wymieszaj drewnianą łyżką.
5. Gotowe ciasto przełóż do lodówki na pół godziny.
6. Po tym czasie wyłóż je na ostudzony kruchy spód i włóż do zamrażalnika na 1-2 godziny.

Wykonanie karmelu (polecam!):
1. Cukier wysyp na dno rondelka lub garnka o dużej średnicy. Potrząśnij naczyniem tak, żeby cukier był równomiernie rozprowadzony.
2. Podgrzewaj cukier (nie poruszając go!) na średnim ogniu aż zacznie się rozpuszczać, potrwa to ok. 5 minut. 
3. Obserwując cukier, aby się nie przypalił, poczekaj, aż się cały rozpuści (pod koniec można już mieszać) i powstanie masa o bursztynowym kolorze.
4. Dodaj odrobinę mleka, intensywnie mieszając.
5. Stopniowo wprowadzaj resztę mleka, cały czas mieszając.
6. Dodaj masło i sól, wymieszaj aż do rozpuszczenia.
7. Podgrzewaj karmel jeszcze przez 10-15 minut, co jakiś czas mieszając. Jego gotowość możesz testować poprzez nabieranie go na łyżeczkę: jeśli po 4-5 sekundach stężeje tak, że nie będzie z niej skapywał, to oznacza, że jest gotowy.
8. Gotowy karmel przelej do salaterki. 
9. Po około godzinie karmel znacznie zgęstnieje. Wówczas rozprowadź go po cookie dough. Wstaw do zamrażarki na kolejną godzinę.

Wykonanie polewy czekoladowej:
1. Pokruszoną czekoladę rozpuść w kąpieli wodnej (nad garnkiem z gotującą się wodą).
2. Do roztopionej czekolady dodaj gorące mleko i wymieszaj. Jeśli polewa będzie zbyt gęsta, dodaj więcej gorącego mleka.
3. Polewę rozprowadź po stężałym karmelu. (ja chciałam zrobić na niej jakieś fantazyjne wzorki, ale wyszło na to, że czekolada się po prostu połamała, stąd lepiej pozostawić po prostu gładką warstwę)
4. Ciasto wstaw do lodówki na około godzinę, do stężenia czekolady.


Smacznego!