czwartek, 17 lipca 2014

Kulinarne podróże: Amsterdam i Bruksela

Trzeci już raz z takim samym zaangażowaniem i radością co wcześniej zabieram się do zaprezentowania Wam moich najszczerszych wyznań z nowej kulinarnej podróży. Te wakacje (najdłuższe w życiu, więc z założenia skazane na bycie najlepszymi) rozpoczęłam od odwiedzenia takich zakątków świata, które raczej nie słyną z kuchni i potraw tak przebojowych jak austriackie sznycle czy francuskie ślimaki. Szybko jednak przekonałam się, że nawet mimo braku jakiejś niesamowitej, legendarnej wręcz otoczki wokół narodowej gastronomii, reguła, że każdy kraj charakteryzują zupełnie inne nawyki jedzeniowe jest cały czas żywa i nie do podważenia.
Najpierw zjawiliśmy się więc w Amsterdamie. Ciężkie wieczory leczyliśmy aktywnymi porankami, oczy cieszyliśmy wszędobylskimi pokrzywionymi kamieniczkami, a podniebienie koiliśmy rozmaitymi lokalnymi przysmakami. I zdecydowanie trzy dni to za mało, aby wszystkiego spróbować. W związku z tym postanowiłam, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest po prostu tam wrócić.
A w międzyczasie teleportowaliśmy się do Brukseli. Czasu jeszcze mniej, a do zobaczenia chyba jeszcze więcej. Do spróbowania też sporo. I o ile w Amsterdamie nacisk kładziony jest bardziej na przekąski, o tyle w Brukseli kuszą daniami obiadowymi, na które już w ogóle nie było wolnej chwili. A tym bardziej pieniędzy.
Podsumowując, dzielę się z Wami pierwszą dawką wrażeń z tych miast niepowtarzalnych w swoim charakterze. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się spełnić małe marzenia o powrocie w tamte strony i przybędę do Was z drugą porcją. Bo tak naprawdę o każdym z tych miejsc powinnam napisać osobne wpisy, gdyż różnią się i to dość znacząco. Bruksela to mozaika co najmniej kilkunastu miast z różnych stron świata, z których każde wyraźnie zaznacza swoją odrębność. Amsterdam natomiast żyje swoim własnym, unikatowym życiem wśród krętych kanałów, uliczek i myśli.
Mogłabym tak jeszcze pisać i pisać godzinami, ale trzeba już przejść do kwintesencji, więc powiedzmy, że to tyle słowem wstępu. Teraz czas na łasuchowanie.


Zacznijmy więc od tego, że, tak jak już wspomniałam, Amsterdam to miasto łatwodostępnych przekąsek. W związku z tym nie musimy wcale przebierać w wystawnych restauracjach, aby zjeść to, co zjeść tam się powinno. Wystarczy zaglądnąć do kilku ulicznych budek, a zdecydowanie najlepiej udać się do rajskiego miejsca dla wszystkich zakupoholików (nie tylko tych jedzeniowych) jakim jest targ. My odwiedziliśmy ten przy Albert Cuypmarkt i mnie osobiście on zachwycił.


Jak przystało na miasto portowe, Amsterdam to miejsce, w którym mnóstwo przysmaków z dna morza. I to pod wszelkimi możliwymi postaciami. Można, tak jak na zdjęciu powyżej, wybrać z bogatej oferty coś surowego i upichcić samemu w domowym zaciszu albo...



...albo zadowolić się gotową przekąską. I tutaj również jest w czym wybierać. Wchodząc do takiego rybnego fastfooda, spotykamy się z ofertą, której nie uświadczymy chyba nigdzie indziej, a z pewnością nie w Polsce. Zdecydowanym faworytem są smażone paluszki rybne, które możemy zamówić nawet w formie hamburgera. Kusząco prezentują się też broodje, czyli chrupiące bułeczki z kawałkiem ryby. My poszliśmy jednak w kalmary z sosem śmietanowym - nie mylcie z łudząco podobnymi smażonymi cebulkami!
Cenowo 2-6 euro.


Mój ulubiony kulinarny podróżnik Anthony Bourdain, podczas swojej amsterdamskiej podróży pochłonął śledzia w taki sposób, że nie potrafiłabym wrócić do domu bez skosztowania tego przysmaku. I szczerze mówiąc, w związku z tym musiałam się dość dużo nachodzić, aby do domu móc powrócić. Mimo że taki surowy śledź jest ponoć kultową przekąską Amsterdamczyków, to odnalezienie punktu serwującego ją właśnie w ten sposób okazuje się nie lada wyzwaniem. Najlepiej zakupić śledzia właśnie na targu. Kiedy już go nabędziecie, to koniecznie zjedzcie go w tradycyjny sposób, wtedy jest znacnzie więcej zabawy, a ona jest najprzyjemniejszą częścią konsumpcji. Śledź sam w sobie jest bardzo obślizgły i sprawia, że zarówno zapach jak i posmak ryby zawładnia całą Twoją osobą. Trochę pokraczniej, niż zrobił to Anthony, technikę spożycia prezentujemy tutaj.
Taka przyjemność kosztowała nas 3 euro, po poszukiwaniach i rozpytywaniach znaleziona ostatecznie w okolicach Chinatown (choć tak jak wcześniej pisałam znacznie prościej spożyć po prostu na Albert Cuypmarkt).



Po średnio udanym eksperymencie ze śledziem, przechodzę do jednej z najpyszniejszych rzeczy, jakimi można bezkarnie zajadać się w całej Holandii - do serów. Kocham sery pod każdą postacią i niemalże w każdym wydaniu. Stąd wszędobylskie sklepy oferujące ich nieziemsko bogatą ofertę, a także darmową degustację były dla mnie rajem. I nawet ich charakterystyczny zapach (czyt. smród), który uderzał w nas z siłą rażącą, nie był w stanie powstrzymać mnie przed wróceniem do domu z czterema wielkimi kawałami różnych serów, z których każdy był wyśmienity.
Zdecydowanie najbardziej kultowym (i skłaniam się ku temu, że również najlepszym) jest widoczny na drugim zdjęciu Old Amsterdam. Pan Sprzedawca polecił nam oprócz tego ser kozi, który (mimo obiekcji niektórych) również zwalał z nóg. Natomiast z serów, które należy unikać wymienił te małe, okrągłe i kolorowe pakowane w paczuszki po trzy. Ponoć jakość parszywa.
Ceny są bardzo zróżnicowane. Optymalnie za około półkilowy kawałek zapłacimy 5-6 euro, ale czasem zdarzają się prawdziwe okazje - po 3, 2, a nawet 1 euro za wybrane rodzaje.


Ponownie ser, ale tym razem zawierający w sobie jeszcze jeden składnik, z którego Holandia słynie na całym świecie. Zresztą dodawany jest on nie tylko do serów, ale i do ciast (o tym później), ciasteczek, a nawet żelek. I pewnie do wielu różnych innych rzeczy, które jakoś nie wpadły w zasięg mojego wzroku. Prosty wniosek - legalizacja dostarcza nowego, dodatkowego składniku do kuchni narodowej.


W moim życiu kilka razy miałam do czynienia z abstrakcją, a hamburgery z automatu zdecydowanie zajmują jedną z najwyższych pozycji na liście tych wszystkich dziwadeł. Nie miałam odwagi spróbować tego przysmaku, więc nie podzielę się z Wami subiektywną opinią. Mogę natomiast obiektywnie powiedzieć, że bary wyposażone w te maszyny cieszyły się dość wysoką częstotliwością występowania oraz popularnością wśród zgłodniałych. Amsterdam to jednak miasto przygotowane na nagłe ataki gastropożądania.


Kolejnym, jeszcze częściej występującym miejscem zaspokajającym napady głodu są bary oferujące przekąski zarówno słone jak i słodkie. Możemy tam zjeść tradycyjne ciastko z bitą śmietaną i gofra, a także pizzę czy hot doga oblanego serem i ewentualnie uzupełnionego rozmaitymi dodatkami. Ja skusiłam się na tego ostatniego i byłby naprawdę dobry, gdyby nie zimna parówka. Dobra rada na przyszłość: zawsze proście o porządne podgrzanie Waszego jedzenia. 
Ceny za takie smakołyki wahają się w granicach 4-6 euro. Jeśli znajdziecie hot doga za 4,50, to nie szukajcie już tańszego - dobra rada na przyszłość numer dwa, taka od serca.


Wszyscy znamy klasyczne amerykańskie naleśniki, pulchne i słodziutkie, ale czy jedliście je kiedyś w tak miniaturowej formie? W Amsterdamie jest to klasyczna słodka przekąska o wdzięcznej nazwie poffertjes. W smaku oczywiście nie różnią się niczym od tych amerykańskich, ale ich urok uwodzi. Najlepsze w połączeniu ze stopionym masłem, choć w ofercie jest również syrop klonowy i Grand Marnier - likier pomarańczowy.
Cena za kilkanaście sztuk oscyluje w granicach 2-4 euro. Kupując je na targu, możemy obserwować proces ich powstawania, który też mnie wzruszył.


Te słodkie wafle przełożone syropowym nadzieniem znane mi były pod polską nazwą "tofinki". Kiedyś byłam ich namiętną fanką, ale ich holenderskie odpowiedniki pobiły starą miłość na głowę. Są po prostu doskonałe. Do wyboru w wersji mini i maxi (maxi widoczna na zdjęciu).
Najlepiej zakupić je w supermarkecie (polecam te w niebiesko-białych opakowaniach), wtedy będą nas kosztowały koło 2-3 euro za opakowanie. 


Podobno najbardziej przebojowym ciastem w Amsterdamie jest szarlotka. Dowiedziałam się nawet, gdzie podają najlepszą (ponoć w kawiarni o nazwie Winkel 43). Ale, co za ból, nie udało się nam tam dotrzeć (czas leci zbyt szybko). Znaleźliśmy się natomiast w miejscu o niesamowitym klimacie. Nazywa się Pllek (foteczka hipsterskiej fasady) i mieści się w północnej, industrialnej części Amsterdamu, do której dotrzeć można promem (darmowym!). Zdecydowanie polecam, można tam zjeść fajny obiad, przegryźć coś albo wypić piwo, ale... nie można dostać szarlotki. Na otarcie łez kupiłyśmy ciasto marchewkowe. Co dziwne, okazało się zupełnie innym niż to, do którego przywykłam. W środku było jakby zakalcowate. Zgadzał się tylko lukier z serka kremowego. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że mi nie smakowało, ale przyznam, że tradycyjny carrot cake Agatki smakuje mi znacznie bardziej.
Cenowo tak, jak to w miejscach dla bogatej hipsteriady bywa - kilkanaście euro za danie obiadowe, 5/6 za deser, 2,50 za najtańsze piwo.


Szarlotka szarlotką, ale Amsterdam zdecydowanie słynie jeszcze z jednego ciasta - znanego jako space cake i dostępnego jedynie w coffeshopach. I to nie we wszystkich. Etykietka z opakowania głosi, że efekt odczuwalny po około półtorej godziny, ale według relacji efektu brak. Nadaje się natomiast jako dobre rozpoczęcie dnia, ze szklanką mleka w duecie. Nie piszę tego jednak na podstawie własnych doświadczeń, więc nie biorę odpowiedzialności :p
Przyjemność taka kosztuje nas 5 euro. Może to być klasyczne brownie, ale możemy też wybrać kawałek o smaku waniliowym.
(przepraszam za takie zdjęcie, ale widać ktoś nie mógł się powstrzymać przed pożarciem)


Czy kiedykolwiek pomyśleliście o połączeniu bekonu i syropu klonowego? Podobno to duet kultowy, ale ja w życiu o nim nie słyszałam i z pewnością w życiu bym sama go nie wymyśliła. Podróże jednak kształcą i okazało się, że to całkiem dobry miks. Jest to jedna z kompozycji naleśnikowych. Naleśniki to bowiem kolejne kultowe danie amsterdamskie. Są wielkie, a w ich cieście zatopione zostają przeróżne dodatki - słone, słodkie albo słono-słodkie.
Nam została polecona naleśnikarnia The Pancake Bakery, gdzie w zależności od wybranych dodatków za naleśnika zapłacimy od 8 do 12 euro.


Najlepszym łącznikiem między kuchnią w Amsterdamie i w Brukseli jest, jak mi się wydaje, kuchnia orientalna - blisko- i dalekowschodnia. W obu tych miastach imigrantów nie brakuje, a każdy z nich przywozi ze sobą własne tradycje kulinarne. I stąd mówi się, że w Amsterdamie zjecie lepsze danie tajskie czy indonezyjskie niż w samej ich ojczyźnie. W Brukseli natomiast możemy odwiedzić dzielnicę arabską, w której roi się od ichniejszych restauracji, a zapach miętowej herbaty nieustannie wisi w powietrzu. 
W Amsterdamie skosztowaliśmy typowego woka, a więc mieszanki smażonego ryżu lub nudli z dodatkiem warzyw i mięsa podawanej w kartonowych opakowaniach (5 euro). W Chinatown oferują dania nieco bardziej wystawne i urozmaicone (7-20 euro). W Brukseli natomiast nasz przemiły nowy przyjaciel Ahmed ugościł nas wielką porcją tradycyjnego tunezyjskiego kuskusu z duszonymi warzywami i smażonym mięsem (0 euro <3). Ten posiłek z tadżina starczył nam na kolację i obiad - opłacalnie. Dziękujemy ci, Ahmed, raz jeszcze!


Biorąc pod uwagę niesłabnący ostatnimi czasy hajp, nie ma już chyba osoby, która nie słyszałaby o frytkach belgijskich. Od tych tradycyjnych różnią się tym, że są znacznie grubsze i podawane z dużą ilością sosu. Tradycyjnie wcina się je z majonezem, ale do wyboru są też inne propozycje - sos andaluzyjski, smurajski (ostry!), bazyliowy, duński (z curry - polecam) i wiele innych.
Porcja kosztuje około 2-3 euro.


"Brukselskie gofry" również wydają mi się określeniem dość kultowym. I zdecydowanie zasługują na ten kult. Z jedną maluczką uwagą. Otóż o dziwo przez to, co określa się mianem gofra brukselskiego, w Belgii rozumie się gofr wyglądający zupełnie jak ten nasz najzwyklejszy polski prostokąt (ponoć z mniejszym dodatkiem cukru). Natomiast to bezkształtne cudo widoczne na zdjęciu powyżej nazywany jest po prostu wafelem. I jest niesamowity. Słodziutki, na wierzchu chrupiący, a wewnątrz rozpływający się w ustach. W różnorakich kompozycjach, można nawet zażyczyć sobie kanapkę gofrowo-lodową.
Wafel bez dodatków kosztuje 1 euro. Wszystkie dodatkowe łakocie to koszt kilkudziesięciu centów za jeden. Popularne również w Amsterdamie.


I na koniec chyba najsłynniejsza łakoć z tamtych stron - belgijska czekolada. Sklepy, które specjalizują się w jej oferowaniu, są niesamowite. Wyglądają jak fantazyjne miejsca rodem z baśni. Jest tam mnóstwo przeróżnie skomponowanych słodyczy, również takich, które nie zawierają czekolady. Ale, wyznam szczerze, jeśli chodzi o walory smakowe - nic szczególnie powalającego. Zdecydowanie bardziej urzekł nas krem czekoladowy (typu Nutelli, ale bez dodatku orzechów) z... Carrefoura. Idealna, bardzo gęsta konsystencja, ciemnobrązowa barwa i smak prawdziwie czekoladowy. W polskiej ofercie niestety niedostępny.
Ceny są bardzo zróżnicowane, ale tradycyjną tabliczkę czekolady z różnorakimi (bakalie, pianki, makaroniki, trufle...) dodatkami możecie kupić już za mniej niż 3 euro.


Uf, jak na razie to zdecydowanie najdłuższa kulinarna podróż. Tradycyjnie mam nadzieję, że Wam się podobało i ze smakiem przebrnęliście przez moje zwierzenia. A jeżeli przy tym udało mi się zachęcić Was do odwiedzenia krajów Beneluxu, albo chociaż skosztowania ich przysmaków - to już w ogóle sukces pełen.
Wpis dedykuję oczywiście kompanom mojej podróży, którzy uwielbiają jedzenie i nowe doznania smakowe chyba tak samo jak ja (albo lubią mnie tak bardzo, że znosili wszystkie moje tozjeść-tamiść). Zabawa z Wami była przednia.

11 komentarzy:

  1. Byłam na krótko i dawno temu w Amsterdamie, patrząc na zdjęcia powróciły wspomnienia...dziękuję i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakie pyszności na tych zdjęciach :))

    OdpowiedzUsuń
  3. w Amsterdamie nie byłam, ale patrząc na zdjęcia i czytając Twoje słowa, widzę, że sporo straciłam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. kurcze ale wspaniałe zdjęcia potraw az się głodna zrobiłam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny wpis, bardzo ciekawy :) niestety nie byłam jeszcze w Amsterdamie....może kiedyś :)
    Uwielbiam natomiast ser Old Amsterdam, jest PRZEPYSZNY :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo ;)
      A prawdziwy Old Amsterdam z Amsterdamu smakuje miliony razy lepiej niż ten sprzedawany w Polsce, więc zachęcam do podróży!

      Usuń
  6. Uwielbiam takie wpisy. Moja walizka byłaby wypchana serami:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo podobało mi się w Brukseli, kiedy byłam tam z mężem:) Zwiedziliśmy co się tylko dało:)
    fajny blog!!

    OdpowiedzUsuń
  8. Ale pyszności tam zajadałaś. Tyle przekąsek to nie wiadomo na co się zdecydować. Bardzo fajny przewodnik kulinarny po Amsterdamie :-) bekon z syropem klonowym mnie zaciekawił :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najlepiej wpaść tam na dłużej, spróbować wszystkiego, co polecam i jeszcze więcej! A w wolnych chwilach cieszyć oko kamieniczkami i kanałami, których nie odnajdziemy nigdzie indziej :)

      Usuń