sobota, 1 sierpnia 2015

Kulinarne podróże - Portugalia

Kolejny rok, kolejne wakacje, kolejne podróże. A dla mnie, jak wiadomo, podróże wiążą się przede wszystkim z pełnymi niespodzianek doznaniami kulinarnymi, które każdego dnia intrygują czymś zupełnie innym i nie pozwalają przejść obok obojętnie.
Tym razem los rzucił mnie na dziki zachód naszego kontynentu, do pioniera geograficznych podbojów - żyjącej własnym życiem Portugalii. Kraj niezmiernie ciekawy w swojej odrębności i specyficznej dzikości, którą odnajdujemy, porównując ją z innymi krajami południa - temperamentną Hiszpanią czy głośną, pełną wrzawy Italią. Tutaj czas zwolnił, życie jest powolne, spokojne i proste. Proste tak jak i ich kuchnia.
Zazwyczaj poznawaniu obcej kuchni towarzyszy mi przynajmniej chwilowa fascynacja i chęć smakowania jej jak najdłużej. Czasem powodem są smaki tak pyszne, czasem tak egzotyczne, a czasem tak zaskakujące i niespotykane. W tym wypadku, ku mojemu zaskoczeniu, było inaczej. Portugalczycy lubią kuchnię sycącą, lecz prostą i niezbyt wymagającą. Siadając do stołu, chcą najeść się i nasycić. Nie zauważyłam u nich kultu jedzenia, tak charakterystycznego dla nacji takich jak chociażby Włosi, Francuzi czy Meksykańczycy. Mają kilka swoich ulubionych smaków, które stale się przewijają i taka kuchnia wydaje się im w pełni odpowiadać.
Nie znaczy to jednak, że w Portugalii nic nie zachwyciło moich kubków smakowych. Przeciwnie - urzekły mnie ichniejsze napoje - przede wszystkim kawa, a oprócz tego wina i popularna wiśnióweczka.
Zapraszam niniejszym na podróż pełną wzlotów i upadków.


Zaczynam konkretnie. Jedno z popularniejszych i najbardziej ulubionych dań w całym kraju - dorsz zwany po portugalsku bacalhau. Podobno przyrządzany tam na 365 różnych sposobów. Bywają zapiekane w śmietanie, otoczone cebulką, a nawet - w formie orientalnego curry. Tę ostatnią propozycję mogę polecić, choć nie jest ona specjalnie tradycyjna czy kultowa. Najbardziej chyba popularna wersja, widoczna u góry, to spory kawałek dorsza na gigantycznej plamie oliwy, obsypany czosnkiem i ziołami, podany z ich uroczymi młodymi ziemniaczkami w mundurkach. Dorsz jako ryba jest pyszny, jednak przytłaczająca ilość oliwy może przyprawić o mdłości. Co natomiast zaskakujące - mimo iż od wielu lat nie cierpię wręcz ziemniaków, te wyjątkowo mi smakowały. W Portugalii w ogóle uwielbia się ziemniaki, więc ten fakt może nie powinien dziwić mnie aż tak bardzo.

Kolejne ryby uwielbiane przez Portugalczyków to sardynki. I to w przeróżnych wersjach - grillowane, w puszkach czy przyrządzone jako pasty pod nazwą sardine pate. Tutaj widzimy tę pierwszą, obiadową propozycję. Sardynki same w sobie są pyszne i OGROMNE, jednak zjedzenie ich to sztuka - obieranie i pozbawianie ich ości przysparza wiele pracy i mnóstwa odpadków na talerzu. Jeśli zaś chodzi o sardynki w puszce, to możemy znaleźć sklepy, w których sterty takowych puszek wznoszą się pod sam sufit - w oliwie, w oleju, pikantne, z papryką, w sosie pomidorowym… miliony opcji, które z pewnością zadowolą smakoszy rybek w konserwach.

I dalej jesteśmy w świecie morskim. Bo ryby i owoce morza to zdecydowanie to, co Portugalczycy najchętniej goszczą na swoich talerzach. Czasem wrzucają je wszystkie do jednego gara, smakowicie przyprawiają (kolendra! uwielbiają kolendrę - za to mają ode mnie wielki plus) i podają ze smakowitymi sosami, duszonymi warzywami, a czasem również ryżem. Powyżej widzicie cataplanę, która w tym wydaniu składała się głównie z ryb w sosie przypominającym salsę oraz warzyw, wśród których górowały, oczywiście, ziemniaki. Propozycja całkiem przyjemna, dostępna również pod nazwami caldeirada czy cozido.
W tym momencie powinnam wspomnieć również o zupie rybnej, której nie udało mi się spróbować, ale która uchodzi tu za dość kultową.

Lokalny fastfood - bardzo popularne zwłaszcza w Porto danie pod kokieteryjną nazwą Francuzeczka. Wielki tost wypełniony różnymi dziwnymi (naprawdę dziwnymi, wręcz podejrzanymi) rodzajami mięsa i kiełbasy, wzbogacony o nieprzyzwoite ilości sera i oblany sosem pomidorowym na bazie wina (a jak). Przyczyna nadwagi, problemów żołądkowych i mieszanych wrażeń smakowych.

Przysmak kojarzący się głównie z Hiszpanią, ale popularny również i tutaj - tapas. I akurat ta forma lunchu jest dla mnie absolutnie wyborna. Tapas może być tak naprawdę wszystko, co da się wrzucić na talerz, nabrać palcami czy wykałaczką i przegryźć ze smakiem. Tutaj jedna z popularniejszych wersji - ser przypominający parmezan i szynka, która na pierwszy rzut oka kojarzy się z parmeńską. Jest to jednak coś innego, dużo bardziej wyrazistego w smaku, znacznie grubiej krojonego i mięsistego w konsystencji. I mimo, że zjedzenie tłuszczyku okazało się niewykonalne, mnie to tapas urzekło. Takie smaki lubię.

Przystaweczki. Czyli coś, co najlepiej na świecie umila czas oczekiwania na właściwie zamówienie. W większości miejsc bezkarnie je chrupiemy, traktując je jako gest hojności od restauratora. W Portugalii jest jednak trochę inaczej i przed tym przestrzegam. Podawane przystawki, często bardzo urodzajne, wyglądają niewinnie, a potrafią kosztować fortunę. A kelner nie ma zwyczaju o tym uprzedzać ;) Jednak czasem warto wydać te parę euro więcej - zwłaszcza, by skosztować ich pysznego pieczywa.

Po obiedzie przychodzi czas na deser. I tutaj należy uważać. W temacie słodkości Portugalczycy uwielbiają dwie rzeczy - cukier oraz żółtka. I to w ilościach przyprawiających o zawrót głowy. Te żółtka być może Was zdziwiły, mnie przynajmniej dziwią do dziś. W Portugalii kochają nadziewać dosłownie wszystkie rodzaje ciast (od kruchego, przez francuskie, filo, a na opłatkowym kończąc) masą przypominającą gęsty, zbity kogel mogel. Spróbowałam wszystkich wymienionych wariantów i już przy drugiej degustacji miałam dość. Często można też natknąć się na żółtkowy budyń czy pudding - w pierwszej chwili może przypominać creme brulee, jednak nadzieja umiera szybko.

Po wykorzystaniu tak nieprzyzwoitej ilości żółtek, trzeba coś zrobić z zalegającymi białkami. I oto pojawiają się takie wielkie, piękne bezy, którymi za 5 euro możemy zasłodzić się do końca dnia, a może i pobytu. Oprócz tego często spotykane są też ciasteczka przypominające amaretti, z migałem w środku.

Jest jednak jeden deser, który ZWALIŁ MNIE Z NÓG. I to, o dziwo, w jak najbardziej pozytywnym sensie. Pastel de nata. Przypomina on tartaletkę z ciasta francuskiego wypełnioną budyniowym kremem żółtkowym (niespodzianka?) z wyczuwalną, nieziemską nutą cynamonu i skórki cytrynowej. Nie jestem Wam jednak w stanie zdradzić dokładnego składu, bo przepis na pastel de nata znają podobno raptem trzy osoby na całym świecie. I może to nawet dobrze, bo smakuje tak cudownie, że przyrządzałabym je zdecydowanie za często.
Innym deserem, który należałoby polecić są lody. Co prawda lodziarnie nie są tam specjalnie częstym widokiem, ale gdy już jakąś znajdziemy - nie będziemy rozczarowani. Porcje są ogromne (jedna porcja to dwie gałki!), a smaki wyborne. Pistacjowe oraz sorbet limonkowo-bazyliowy podbiły moje serce.

Zastanawiając się, dlaczego Portugalczycy produkują tak niesamowicie słodkie desery, nasunęła się jedna myśl - w końcu piją mnóstwo kawy. Lecz akurat w tym wypadku nie ma się im co dziwić, bo kawę mają wyborną. Ze wszystkich miejsc na świecie, w których byłam, ta portugalska kawa smakowała mi najbardziej. Boski aromat, pozbawiony goryczki i cierpkości. Zawartość żadnej filiżanki mnie nie zawiodła, zdecydowanie.

Wino - kolejny napój, którym Portugalia może się szczycić. Powyżej kultowe Porto - wino słodkie o podwyższonej zawartości alkoholu (około 19-20%). Dostojne, eleganckie i zdecydowanie. Moim skromnym zdaniem nie smakuje w ogóle jak typowe słodkie wino. Ze zbiorów szczególnie udanych tworzy się ekskluzywne Porto Vintage. Dostępne jest również białe Porto. I chociaż ono jako jedyne określane jest mianem wytrawnego to dla mnie miało wyczuwalną likierową, słodką nutę.

A to zdecydowanie bardziej delikatne wino - Vinho Verde, a więc wino zielone. W kolorze jednak zdecydowanie nie jest zielone, a białe, do tego delikatnie musujące. Mocno schłodzone jest wspaniałe na upalny dzień, jako dodatek do obiadu, a zwłaszcza ryb i owoców morza.

Procenty idą w górę - wiśnióweczka Ginja. Jest to likier pozbawiony tego, co w większości likierów mi przeszkadza - syropowej konsystencji i niesamowicie słodkiego smaku. Jednocześnie nie jest tak mocna jak wiśniówka popularna w Polsce. A co najlepsze - tradycyjnie pija się ją w jadalnych, malutkich kubeczkach wykonanych z czekolady. Po degustacji tego trunku schrupanie kawałka dobrej czekolady przesiąkniętego aromatem wiśni jest bardzo przyjemne.

Moja podróż kulinarna po Portugalii dobiegła końca. Na początku przyznałam, że ta kuchnia specjalnie mnie nie oczarowała, jednak po konkretnym sprawozdaniu chyba zauważacie, że nie znaczy to wcale, iż wszystko było niesmaczne. Po prostu niewiele lokalnych przysmaków skradło moje serce. Ale na pewno niektóre z nich - pastel de nata albo świeże owoce morza (których zjadłam zdecydowanie za mało) i oczywiście KAWA - zapadną w mojej pamięci na bardzo długo.

4 komentarze:

  1. Wspaniały post, cudne klimaty i bogactwo smaków :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ile wrażeń smakowych! Za tego dorsza dałabym się pokroić :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Same pyszności! Ależ ci zazdroszczę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie byłam w Portugalii, ale tamte tereny bardzo mnie pociągają. W tym roku byliśmy we Włoszech i kawa również była tam wyśmienita....

    OdpowiedzUsuń