środa, 11 lutego 2015

Kulinarne podróże - Meksyk

Początkowo, i tak dość racjonalnie podchodząc do tej kwestii, zakładałam, że stworzenie tego postu zajmie mi mniej więcej miesiąc czasu. I według tych obliczeń miał on się pojawić w połowie października.
No tak. Zdecydowanie czynnikiem, który w największej mierze przesądził o takim poślizgu był fakt, że zza Atlantyku przywiozłam ze sobą kilka tysięcy niesamowitych zdjęć, przez których przekopanie się okazało się nie lada wyzwaniem. Mam nadzieję, że przez ten czas nie zapomniałam walorów smakowych, na jakie się tam natknęłam. Wróć - po namyśle - z pewnością nie zapomniałam. Ich po prostu nie da się zapomnieć. Kultura żywienia w Meksyku jest dla nas raczej niewyobrażalna i nieustannie mnie szokowała.
Mimo tego, że zdecydowana większość Meksykanów jest po prostu gruba, oni zbyt wiele sobie z tego nie robią. Widać, że jedzenie przynosi im taką samą radość jak wszystkim innym (bądźmy szczerzy), z tą tylko różnicą, że oni nie starają się w żaden sposób tej przyjemności dawkować. Obiad na śniadanie, lunch, obiad, a na kolację nawet dwa obiady? Pewnie! I teraz jeszcze sprecyzujmy, co kryje się pod hasłem "obiad" - raczej obowiązkowo mięso, i to smażone, pływające w tłustym sosie, do tego gigantyczna porcja fasolowego pure, kilka placków tortilli i masa nachosów. A z boku jeszcze jakaś sałatka. Albo dwanaście. No i deser. Chociaż odniosłam wrażenie, że deser i tak nie zajmuje tutaj tak wysokiej pozycji, jak danie główne.
Ten kraj jest niesamowicie kolorowy i radosny i dokładnie takie same są meksykańskie talerze z jedzeniem. Znajduje się na nich mnóstwo wszystkiego, szczęśliwa kompozycja ich ulubionych smaków, które dla nas, Europejczyków, w pewnej części bywają niezrozumiałe. Ta "pewna część" jest  jednak tylko niewielkim ułamkiem, bo przecież kuchnia meksykańska na naszym kontynencie cieszy się raczej powodzeniem, a my uwielbiamy raz na jakiś czas zaszaleć z potrawą rodem z azteckiego imperium. Chociaż warto zauważyć, że dzielące nas tysiące kilometrów niektóre ze smaków przekształciły i to czasem dość sromotnie. Ale o tym opowiem niżej, na konkretnych przykładach.
A więc niniejszym zakładam na głowę mieniące się sombrero i już po raz czwarty zapraszam Was na kulinarną podróż, tym razem zdecydowanie najbardziej tropikalną - aż do Meksyku.


Zacznę od tego, co z Meksykiem kojarzy nam się najbardziej. Jednym z tych rarytasów są tortille. U nas pod tym hasłem rozumiemy placek pszenny typu naleśnikowego o średnicy dwudziestu kilku centymetrów. A Meksykanie? Otóż u nich jest trochę inaczej i to było jedno z moich, i nie tylko moich, głównych zaskoczeń. Nasza wersja tortilli jest bowiem zeuropeizowana i dostosowana do naszych przyzwyczajeń smakowych. Tradycyjnie ten placek jest wykonywany z mąki kukurydzianej, ma kilkanaście centymetrów średnicy i... raczej nam nie smakuje. Ja odebrałam go jako mieszaninę wody z czymś zupełnie bezsmakowym i wielce się ucieszyłam, gdy okazało się, że w niektórych restauracjach możemy wybrać między tortillą pszenną a kukurydzianą. I ja zdecydowanie polecam tę pierwszą.


A co bezpośrednio wiąże się z tortillą? Nachosy oczywiście. Te meksykańskie trójkątne chipsy są niczym innym jak smażonymi kawałkami tortilli. I tutaj historia powtarza się - o ile w Europie zajadamy się nachosami pszennymi, o tyle w Meksyku tradycyjnie je się kukurydziane. Kwestia walorów smakowych również wygląda tak samo - pszenne pyszne, kukurydziane... trochę mniej.
Nachosy i tortille są dla Meksykanów mniej więcej takim dodatkiem jak dla nas pieczywo. Przy czym nachosy spełniają może bardziej rolę frytek. Dodają je właściwie zawsze do każdego dania głównego i co jakiś czas przegryzają.


Kolejną rzeczą, która z pewnością wszystkim kojarzy się z kuchnią Meksyku jest fasola. Dla mnie było to przerażające, bo fasoli szczerze nienawidzę, a przed wyjazdem oczyma wyobraźni widziałam, jak stosy tych fioletowych roślinek piętrzą się wszędzie - w każdej sałatce, w każdym makaronie, w każdej tortilli.... wszędzie! I tutaj kolejne zaskoczenie - fasola owszem jest wszędobylska, ale nie w takiej postaci, do jakiej przywykliśmy. Szczerze mówiąc ani razu nie widziałam jej podanej na surowo. Serwowana była tylko jako obowiązkowy dodatek do dań w formie przetworzonej. Na zdjęciu powyżej widzimy dość rzadką fasolową pulpę, lecz najczęściej spotykaną wersją jest coś w rodzaju fasolowego pure. Dla mnie wciąż niezjadliwego, choć smakującego minimalnie lepiej niż fasola w formie naturalnej.


A jak już jesteśmy w temacie tortilli i fasoli, to idźmy dalej - tacos! Zdecydowanie meksykańskie, zdecydowanie pyszne i zdecydowanie najbardziej popularne. Jadąc do Meksyku, wiedziałam, że bezwarunkowo muszę spróbować trzech dań: tortilli, burrito i tacos. Przy czym tacos zajmowało miejsce ostatnie, bo z tych trzech u nas jest chyba najmniej popularne. A okazało się, że w ojczyźnie tych rarytasów jest dokładnie na odwrót.
Czegoś takiego jak nasza tortilla serwowana w miejscach typu McDonalds, czyli placek zrolowany podłużnie z dodatkiem warzyw i mięsa, w Meksyku po prostu nie ma. Burrito należy do rzadkości, ale o tym później. A więc zostaje tacos. Lecz i ono przybiera formę, która może zaskoczyć.
Można powiedzieć, że Meksykanie komponują tacos samodzielnie. To znaczy, że zamawiają tacos o konkretnych składnikach i otrzymują kilka małych placków tortilli oraz owe składniki. Inwencja twórcza należy do nich. Kupując w ulicznej budce, nie pozostaje nic innego jak wpakować wszystko do tortilli, zgiąć ją na pół (i oto taco przybiera swój znany na cały świat półokrągły kształt) i wcinać. W restauracji - kultura - możemy jeść wszystko osobno. Wszystko jedno jak to zrobimy - tacos smakują wybornie! Kompozycja warzyw, smażonego mięsa (różne rodzaje do wyboru, może być nawet i ryba!), tortilli (oczywiście pszennej!), nachosów, fasoli (w moim przypadku zdecydowanie nie) i guacamole jest genialna!
I tutaj zatrzymam się jeszcze na chwilę, bo oto przed chwilą padła ta wspaniała nazwa - GUACAMOLE. Niestety nie uwieczniłam go na solowym zdjęciu, więc wspomnę o nim teraz. Jest to bowiem ta zielona pasta na wierzchołku powyższego talerza. I dla mnie jest ona genialna. Zwłaszcza ta prawdziwa, meksykańska. Wykonana z dojrzałego (koniecznie dojrzałego!) avocado z dodatkiem limonki (zdecydowanie smak Meksyku!), kolendry (zdecydowanie smak Meksyku!) i pomidorów (też całkiem meksykańskie). Również dodawana do większości dań, lecz, w moim uznaniu, milion razy lepsza i zdrowsza od fasoli.


No i mamy wspomniane wcześniej burrito. Rozglądałam się za nim przez cały mój pobyt w Meksyku, jednak udało mi się go dorwać dopiero na lotnisku, w oczekiwaniu na opóźniony samolot powrotny. Zaskakujące? Dla mnie bardzo. Burrito jest w zasadzie bardzo zbliżone do taco, różni je chyba tylko metoda zwijania tortilli. No i fakt, że po zamówieniu otrzymujemy gotowe danie, wyposażone już wbrew mojej woli w wielką ilość fasoli...


I ostatnia już przekąska z serii tych tortillowych - quesadilla. Zwykle serwowana w formie śniadania. Jest to tortilla podsmażana z serem i dowolnymi składnikami (ja zawsze dorzucałam ukochane pieczarki), podana z kleksem śmietany i - ponownie - startym serem. Jest pyszna, bo w końcu - kto nie lubi topionego sera?


Pamiętacie jeszcze, jak wspomniałam, że Meksykanie jedzą obiad na śniadanie? A więc oto próbka dokumentująca ten zwyczaj. Gdy pierwszy raz zobaczyłam to danie w bufecie śniadaniowym, byłam w ciężkim szoku, jednak tylko przez chwilę, bo obok podany był kurczak w sosie barbecue, który zniszczył mnie jeszcze bardziej. W każdym razie danie to nosi nazwę chilaquiles i jest to mieszanka tortilli tudzież nachosów z serem i różnymi warzywami w sosie z chilli. Sosy bywają różne i w zależności od ich rodzajów potrawa smakowała mi mniej lub bardziej. Czasem była naprawdę przesmaczna, a czasem raczej niezbyt trafiała w moje gusta smakowe. Tak czy inaczej, mimo wątpliwej konsystencji, polecam spróbować chilaquiles.


Polacy słyną ze swoich wędzonych serów, natomiast Meksykanie - z wędzonych papryczek. Papryka to zdecydowanie jedno z bardziej meksykańskich warzyw, podawane w najrozmaitszych formach. Chipotle to zdecydowanie jedna z tych, które smakują mi najbardziej. Są to w specyficzny sposób uwędzone papryczki chilli, podawane w aromatycznej zalewie. Jak na chilli przystało, są nieco pikantne, ale jest to pikanteria delikatna i bardzo przyjemna w smaku.


Mole - przepyszny sos czekoladowy podawany do… dań wytrawnych! Tak! Czekolada nawet z mięsem smakuje wspaniale! Co prawda mojej egzaltacji tym przysmakiem nie podzielają wszyscy, ale ja zdecydowanie polecam. Nie jest wcale słodki, jest idealny, wyważony w smaku. I przyznam, że próbowałam odtworzyć go w domu, jednak nic nie oddało walorów meksykańskiego oryginału.


Oto zupa, która we wszystkich menu widniała pod tajemniczą nazwą Zupy Azteka. Ponieważ podczas mojej podróży zwiedzałam Meksyk śladami Azteków, to dość często się na nią natykałam i w końcu postanowiłam jej spróbować. Jest to zupa pomidorowa z rozmaitymi bardzo meksykańskimi dodatkami. Jest więc i awokado, i ser, i nachosy, a oprócz tego różne warzywa. Ciekawa sprawa, choć pod względem czysto smakowym niezbyt powalająca.


Czas najwyższy oddać Meksykanom trochę sprawiedliwości i przyznać, że w ich kuchni pojawia się też nieco zdrowych pozycji. Przykładowo sałatki, których przyrządzają bardzo wiele i na bardzo różne sposoby. Oto jedna z tych, które smakowały mi najbardziej - ze smażonej opuncji z dodatkiem papryki, cebuli, a czasem także awokado. Była pyszna i miałam ochotę nakładać ją sobie bez końca.


Patrząc na to zdjęcie, proszę skupić się nie na daniu głównym, ale na dodatku - pysznej, soczystej sałatce z pomidorów, kolendry, chilli i cebuli. W wielu restauracjach podawana jest jako przystawka i smakuje bardzo dobrze. Przede wszystkim jest bardzo odświeżająca. Zwykle podają ją z paczką krakersów Saladitas, również smakowitych.


A oto ponownie wspomniany wcześniej owoc, opuncja, z tym że w wersji nieprzetworzonej, a więc słodziutkiej. Również i w taka smakuje wspaniale, jest delikatna, trochę przypomina naszą gruszkę. Zawiera jednak jakiś swój własny, kaktusowy, specyficzny posmak. Również i od niej ciężko się było oderwać.


Idąc ulicami meksykańskich miast, bądź też trafiając na któryś z targów, na niemalże każdym rogu jesteśmy w stanie natknąć się na stoisko serwujące świeżo wyciskane soki. I zwykle wygląda to tak, jak na zdjęciu powyżej - mały rodzinny interes, raczej wysoce obojętny jednostkom rozumianym przez nas jako sanepid, a jednocześnie cieszący się wielkim powodzeniem wśród klientów. I nie ma się  co dziwić, w takiej temperaturze świeży sok działa jak lekarstwo. Zresztą w Meksyku takie "rodzinne, uliczne interesy" są niesamowicie popularne. Dosłownie wszędzie znajdują się drobni kupcy oferujący różnoraką, ręcznie wykonaną żywność - od tortilli, przez słodycze, lody i napoje, co rozmaitych wypieków. Zazwyczaj wszystko jest tam brudne i nam wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Jednak Meksykanie tym wszystkim zajadają się z przyjemnością, mając w nosie warunki sanitarne. Ja jednak tak nie potrafiłam i przyznaję się bez bicia, że nawet tych soczków nie spróbowałam. Chociaż kusiły i to bardzo - tyle owoców u nas tak słabo dostępnych - mango, papaja, marakuja, kokos… najbardziej kusił ten ostatni, bo spijało się go po prostu z wnętrza tej wielkiej, brązowej,  owłosionej skorupy :3


No i słodkości robi się coraz więcej… Jedno z miast które odwiedziłam, Puebla, słynie z cukierkowej ulicy, wzdłuż której bez przerwy ciągną się sklepiki produkujące i oferujące właśnie słodycze. I nie muszę chyba mówić, że różnią się one od tych naszych, wytwarzanych masowo przez wielkie przedsiębiorstwa. Tam mamy do czynienia z manufakturą, która tworzy słodycze od serca - zazwyczaj są bardzo kolorowe, lepiące, ciągutkowe i niesamowicie słodkie.


Ja jednak od cukierków zdecydowanie bardziej cenię sobie oczywiście ciastka i inne wypieki. Tego też nie brakuje nam w Meksyku, chociaż muszę przyznać, że Meksykanie zdecydowanie wolą dania główne, które mają dla nich większe znaczenie niż desery. To jednak wcale nie oznacza, że przemysł cukierniczy jest u nich słabo rozwinięty - wręcz przeciwnie. Zauważyłam, że mają oni kilkanaście swoich ulubionych rodzajów wypieków, które są serwowane i sprzedawane wszędzie. Jednymi z nich są właśnie powyższe ciastka - niby zwykłe ciastka kruche obficie obsypane cukrem, a jednak miały w sobie coś niesamowicie dobrego. Oprócz tego popularne były też drożdżowe bułeczki oblane ciekawą odmianą lukru, ciasteczka przypominające trochę wypieki z ciasta francuskiego, meksykańskie odmiany pączków, ciasta bananowego i marchewkowego czy brownie, a także muffiny - tym razem bez żadnych zmian, takie jakimi i my się zajadamy.


A oto to, co wzbudziło we mnie wybitne szczęście - produkty amerykańskiego przemysłu spożywczego dostępne w lokalnych supermarketach. W Meksyku możemy nabyć wiele smakołyków raczej niedostępnych w Europie, a za to bardzo popularnych w Ameryce. Wśród nich moje ukochane masło orzechowe Jif, pyszna czekolada Hershey's (polecam krem Hershey's, niesamowicie intensywny, prawie jak ten z brukselskiego Carrefoura :D) czy wyskakujące z tostera Poptartsy. Osobiście byłam oczarowana, ale to już takie moje własne, małe zboczenie.


No i alkohole… O nich w Meksyku nie da się zapomnieć. Zresztą, kto nie słyszał o Tequili? Osławiona, bo osławiona, ale w rzeczywistości… smakuje jak zwykła wódka, i to niezbyt dobra. Tradycja nakazuje przepić ją sokiem świeżo wyciśniętym z limonki i przegryźć szczyptą soli. I w tej wersji jest chyba nieco bardziej znośna. Chyba. Nieco.


Mezcal - nieco mniej znany niż Tequila, która jest po prostu jego odmianą. Z Mezcalem jest jednak pewna ciekawa sprawa - otóż wewnątrz umieszczona jest gąsienica. Meksykanie są szaleni. Zresztą równie szalone są ich drinki - mój faworyt, którego nie byłam w stanie dopić (s.z.o.k.), to mieszanina sosu worcestershire, piwa i sosu tabasco. Polecam tylko i wyłącznie amatorom bardzo mocnych wrażeń.


I na koniec, skoro już przy robakach jesteśmy, wspomnę o jednej z bardziej szalonych rzeczy, które popełniłam podczas tej podróży. Była to ponadto jedna z pozycji na mojej liście "musisz to kiedyś zrobić, chociaż bardzo nie chcesz". A więc - zjadłam robaka. Wspominałam już zresztą o tym na blogu i pytaliście, co jak gdzie. No więc oto odpowiedź. Robak był suszony i smakował jak rdza lub siarka. Mówię to z pełnym przekonaniem, mimo że ani rdzy ani siarki nigdy nie degustowałam. Zdecydowanie jedno ze straszniejszych przeżyć. Ale przynajmniej mogę sobie robaka odhaczyć na mojej masochistycznej liście.

Kończąc, po prostu muszę wymienić trzy wspaniałe smaki Meksyku, których jako takich nie uwieczniłam na indywidualnych zdjęciach, ale pojawiały się w większości potraw.
LIMONKA
jej sokiem Meksykanie skrapiają wszystko, dosłownie wszystko, i wszystko smakuje z nią sto razy wyborniej
KOLENDRA
cudowne zioło o niepowtarzalnym smaku, każdemu przysmakowi nadaje południowej nuty
AWOKADO
i tylko takie dobrze dojrzałe, miękkie, ciemne z wierzchu - ono ma dopiero prawdziwie pyszny smak awokado, zdecydowanie inny niż te niedojrzałe owoce, które najłatwiej zdobyć w europejskich supermarketach

Podróż po Meksyku to doświadczenie niezapomniane, tak samo jak i próbowanie lokalnej kuchni. Gdybyście kiedykolwiek mieli okazję tam wpaść, nie bójcie się niczego i wszystko smakujcie! Jak widzicie ich kuchnia bardzo różni się od naszej, nierzadko zaskakuje, ale zdecydowanie każdego potrafi nieraz zaskoczyć w bardzo pozytywny sposób.

4 komentarze:

  1. Zazdroszczę, tyle smaków, kolorów i aromatów :-) chciałabym to wszystko zobaczyć :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za wspaniałą fotorelację, (tym bardziej , że pewnie Meksyku nigdy nie odwiedzę ) bardzo ciekawą, pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniała fotorelacja :) Super podróż :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdjęcia przepiękne, opisy takie, że chce się tam być... Fajnie, pysznie i ciekawie :)

    OdpowiedzUsuń